W dawnych czasach, kiedy nikomu jeszcze nie śniły się gry komputerowe istniały książki, które były pożywką dla niespokojnych młodych umysłów stając się podstawą dla setek tysięcy zabaw w rycerzy, kowboi itp. "Hrabia Monte Christo" odwołuje się właśnie do tych romantycznych, w chłopięcym wydaniu, marzeń, prezentując historię pełną intryg, przygód, niespotykanych zwrotów akcji i oczywiście pięknej kobiety, w której można się zakochać. Czy może być lepsza historia do pokazania w kinie? Wydawać by się mogło, że nie. Jednak po obejrzeniu film "Hrabia Monte Christo" muszę zdecydowanie zmienić zdanie. Niestety mimo międzynarodowej obsady (z polskim akcentem) film jest przesycony amerykańskim duchem. Oglądając go miałem wrażnie, że jest to wytwór hollywoodzkich surferów, którzy niczym po falach Pacyfiku prześlizgiwali się po kolejnych wątkach zupełnie bezmyślnie i bez chwili nawet refleksji. Byle do przodu i byle efektownie (to pierwsze jeszcze im się udaje, to drugie już nie tak bardzo).
Całkowicie zmarnowany został potencjał aktorski. Guy Pearce czy Richard Harris udowodnili już przecież wcześniej, że grać potrafią. Tutaj jednak najwyraźniej nudzili się swoimi rolami i grali niczym naturszczyki w reklamach proszków do prania. Gwiazdą miał być James Caviezel jednak aktorsko również niczym się nie popisywał (w tej brodzie raczej wyglądał tak jakby parodiował Toma Hanksa z Cast Away). Nie wykorzystano również jego urody, co przecież miało być chyba jednym z chwytów marketingowych, kiedy wciąż jeszcze trwa Latino-mania.
Mało efektownie prezentuje się także ten film, jeśli chodzi o stronę wizualną. Jednym słowem jest to totalna nuda, która tylko utwierdzi wszystkich o wyższości gier komputerowych nad książkami. Na prawdę szkoda pieniędzy na taką szmirę.